Drugi dzień w akademii, pierwsze spóźnienie, pierwsze besztanie, pierwsze obserwacje i pierwszy kopniak od życia na przebudzenie. Przyjechałem dopiero wczoraj, pozwoliłem żeby ten przytłaczający budynek wciągnął mnie jak galareta i szamotał po korytarzach wedle własnego taktu. Poświęciłem cały boży dzień na zwiedzanie gmachu, póki co wiem gdzie jest mój pokój i salon, a to i tak dobrze.
Ale nie wiem co jest lepsze: sam budynek, czy jego mieszkańcy. Akademia ma swoje zawiłości, błędne korytarze i całą tą obitkę charakterystyczną dla tego typu placówek. Jest zarówno przytulna i przytłaczająca. Nie mam nic a nic co do jej wielkości, przynajmniej będzie gdzie się szwendać. Ale o ile z akademią w miarę szybko się rozeznam, jeszcze nigdy nie widziałem tylu ludzi w jednym miejscu. Ba, nie tylko ludzi. Każdy ze swoją historią, problemami, opinią. Melodią umysłu. Sam już nie wiem co mam o tym myśleć. Z początku się przeraziłem, ale zaraz i tak stwierdziłem, że tłumu nie sposób zadowolić.
~Wszyscy kochamy retrospekcje~
- No młody, to tutaj. Obudźże się - braciak zatrzymał samochód, po czym zaczął potrząsać moim ramieniem, brzęcząc przy tym medalikami zawiniętymi wraz z łańcuszkiem wokół ramienia. Do moich uszu doszedł najbardziej nostalgiczny dźwięk, jaki dane było mi kiedykolwiek słyszeć. Dźwięk domu, ciekawostek rzucanych w losowych momentach, codziennych sprzeczek, rodziny. Dzisiaj się z nim pożegnam. Nie wiem czy na dobre, ale od dziś zacznę szukać nowych. Przynajmniej tak myślę.
- Nie śpię, spokojnie. Nie chciałbym przegapić ostatnich chwil przed pójściem na szafot. To nie w moim stylu.
- Och, wybacz mi tę zniewagę, o wielki wszechmogący - przeczochrał moje włosy. Rękę miał sztywną jak diabli po nocy. Od rana zachowywał się jakoś dziwnie. Cóż, nie dziwię się mu.- Daj spokój, nie będzie tak źle, jakoś sobie poradzisz.
- Zawsze sobie jakoś poradzę, przecież jeszcze nie mam zamiaru umrzeć. Tylko po prostu... - "... nie wiem jak z tobą. Nie wiem czy nie wplączesz się w jakieś g*wno, kiedy mnie nie będzie. Nie wiem, jak ci wyjdzie z tymi kutafonami, które panoszą się nam po domu." Ale nie powiem ci tego, bo przecież jakoś sobie poradzisz. Ja też. Zawsze sobie jakoś radziliśmy.
- Po prostu.
- Yup, po prostu.
- I dobrze. Po prostej iść najłatwiej - powiedział wychodząc z samochodu zaraz po mnie. Wytargałem walizkę z bagażnika. Kątem oka dostrzegłem jak pocierał oko ręką. - Pamiętaj, jakby coś to...
- O geometrio, brat. Fet. Fethum. Bracie. Świat nie jest taki zły, ja ci przecież nie zniknę na amen - poklepałem go po ramieniu z westchnieniem na ustach. - Poza tym, masz jeszcze kilka wymiarów na dowolne spotkania ze mną, prawda? Daj i drzewom chwilę polatać, proszę cię.
Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby zobaczył pomarańczowego jelenia w kukurydzianych kapciach, spokojnie wyżerającego tańczące żarówki w ogródku i nie mógł powstrzymać łez przez promienistość tego widoku. Bosko. Wybuchłem śmiechem. Bo tak. Może przez beznadziejność tego porównania. Śmiałem się i nie mogłem przestać. Brzuch zaczął boleć, oddech uciekał, a ja dalej pogrążałem się w śmiechawce. I dobrze. W pewnym momencie i Fet się przyłączył. Jakaś dziewczyna z dziedzińca patrzyła przez ogrodzenie jak para wariatów przechodzi przez atak śmiechu. Staliśmy tak dłuższą chwilę, aż udało mi się jakoś wyrwać moje płuca ze szponów chichotu.
- Dobra, lecę. Przekaż rodzicom, żeby się pi*rdolili z łaski swojej. Powodzenia z tą dwójką. I... będę tęsknił - złapałem mocniej za rączkę walizki i oparłem się na niej. Jeszcze trochę, wytrzymam.
- Nie tylko ty - uśmiechnął się smutno. Proszę, nie rycz, proszę, nie rycz, proszę... - Więc... Niechaj cię mają w opiece, kiźlaku.
- Lepiej nie mogli, widelcu - mruknąłem, kiedy ten wrócił za kółko. Zaraz po tym jak zamknął drzwi, rozległ się dźwięk otwieranego okna.
- Żegnaj.... I jeszcze raz, wybacz.
- Do zobaczenia - odrzekłem, podnosząc dłoń na pożegnanie. Chwilę potem odjechał, a ja zwróciłem się w stronę Akademii Czerwonego Księżyca. Jak głosiła wszechmocna papierologia, mojego nowego domu.
~~~
Ustalone na dobre. Mój nowy dom walił mokrym psem i atramentem na kilometr. Wcale nie tak źle, da się przywyknąć. Siedziałem na kamiennym parapecie w salonie i od ładnej godziny próbowałem przeszyć wzrokiem mój notatnik na wylot, bez skutku. Przez pokój przewijały się coraz to nowsze osoby. Jakoś mnie nie korciło by z kimkolwiek gadać, ale w swoim pokoju i tak nie miałem co robić, a tak przynajmniej zacznę kojarzyć ludzi. I dowiem się paru ciekawych rzeczy. Na przykład, że jakaś Madeline z równoległej dzierga fajne breloczki. Tak. Słodko. Ej, ta dziewczyna w kącie ma takie fajne, kręcone włosy. Trochę jak świeże frytki. Cóż... gdyby jej włosy rzeczywiście były amerykańskim kawałkiem ziemniaka, miałaby przewalone podczas apokalipsy. Haha, wyobraźcie to sobie. Wszędzie głód, śmierć, panika, a w waszym schronie siedzi taka smakowita fryteczka. Założę się, że po kilku dniach nie zostałby po niej ślad. Może wśród jej towarzyszy znalazłby się ktoś mądry i zachowałby chociaż jej głowę, żeby pożywienia starczyło na dłużej. Czytałem gdzieś, że włosy rosną nawet po śmierci. Może to i dobrze. Może i to ma sens. Może zostało to przewidziane przez jakiegoś lalkarza tam na górze i za kilka tysięcy lat wszyscy będziemy mieli frytki zamiast włosów. To by było zabawne. "Połączmy geny naszych frytek, w imię nowego istnienia!", haha. Tak a propos frytek, genów, hybryd, et cetera, przydałoby się porozglądać za naszymi wilczymi frytkami. W tej szkole są przecież nie tylko ludzie, wypadałoby poznać i innych.
Podczas tej pięknej godziny dwubiegunowej obserwacji udało mi się zauważyć, że sporo wilkołaków gromadzi się w okolicach kominka. W ognistym świetle wygrzewało się nawet kilkoro w wilczej postaci, ale nie uśmiecha mi się idea gadania z futrzakami. Nie żeby coś, po prostu jestem ostro nieprzyzwyczajony do mieszkania z wilkami pod jednym dachem. Moją uwagę przykuł chłopak siedzący na kanapie, oczywiście niedaleko kominka. Wyglądał na zamyślonego i w pewien sposób przejętego. Może wydać się interesującym partnerem do rozmowy. Odłożyłem wymęczony notatnik na parapet i skierowałem moje kroki w stronę kanapy. Chwilę potem jej oparcie zostało obciążone przez ciężarek w postaci mojej osoby, ale gość bynajmniej mnie nie zauważył, chociaż siedziałem tuż przy nim. Postanowione, od dziś zostaję duchem i będę nawiedzać głowy zakłopotanych wilkołaków. Trąciłem ręką jego głowę, otrzymując w odpowiedzi coś pomiędzy zdziwionym okrzykiem a warknięciem, które zebrało przy okazji spojrzenia kilku innych osób w pomieszczeniu. Zaśmiałem się i lekko odchyliłem, darząc chłopaka rozbawionym spojrzeniem.
- Grosik za twoje myśli, gagatku.
(Zamyślony reprezentant wilczej rasy proszony na salę~~ )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz